Rano jakoś więcej czasu było, więc szybko na szosę i do biura w Jaworzu pojechałem przez Wapienicę, Międzyrzecze Górne i Jasienicę. Do Jaworza Nałęża nie starczyło już czasu ;(
Po pracy sprawdzenie nóg - mocno pod Kalwarię w Jaworzu. Jest OK :-)
Dojeżdżając do Straconki mijam szosowca. Widzę, że przy Orlenie czai się z licznikiem (pewnie będzie liczyć czas podjazdu). Wyprzedzam go, włączam nowe okrążenie w Garminie i jadę mocno, mając nadzieję że on da zamiany....
Nadzieje rozwiały się po ok 700m. Obracam się, a gość z 250m za mną :o - pozostało nic innego jak jechać mocno do końca, skoro noga dobra ;)
Do mostku dojechałem w 10:39, klik nowe okrążenie i pełna moc na pedały i do góro-przodu ;)
Pierwszy raz od kilku lat na podjeździe czułem ogień w nogach, no może nie palący ale rozrywający nogi ból? W każdym razie do zniesienia i nawet przyjemny :P
Na szczycie melduję się po 12:13
To mój nowy rekord, poprzedni pobity o 1:05. Poprzedni osiągnięty na rowerze górskim z oponami 1.0", a na szosie już chyba 3 razy w tym roku próbowałem pobić ów czas i się nie udawało. Do dziś.... ;)
Czas wjazdu od końca ul. Sanatoryjnej do parkingowego (zawsze tak liczę) 22:16 - lepszy niż rok temu (23:38). Chociaż do rekordu trochę jeszcze zostało... Rekord z 2011 roku to czas 20:59. Ciężko będzie chyba pobić (przynajmniej jadąc samemu) ;)
k4r3l musimy razem pocisnąć mocno, jak pojedziemy razem ;)
Plany były inne. Od piątku, z Kubą, planowaliśmy Salmopol, Równicę, Kubalonkę i Salmopol z powrotem. Niestety prognozy były do bani więc plany przełożone na inny weekend.
Później była okazja na szosowanie o 6 rano, jak co niedzielę. Wstałem o 5. Popatrzyłem przez okno i dałem znać Pawłowi, że odpuszczam. Byłem święcie przekonany, że deszcz zacznie lać w przeciągu kolejnych 15 min.
Wstałem po 7. Patrze przez okno sucho. Ale byłem zły! No cóż, była okazja, niewykorzystana. Trudno.
Po 9, żona mówi "idź na ten rower", a że żony trzeba słuchać* to nie pozostało nic innego jak się przebrać i w końcu zawieźć dupe na Salmopol. Jechało się super, chociaż od centrum Szczyrku coraz mocniej bolało mnie lewe kolano. Przed szczytem, gdzieś ten ból znikł...
Na górze krótki postój. I w drogę powrotną.... przez Orle Gniazdo. Chciałem sprawdzić jak noga i rower wytrzymają te nachylenie. A nachylenie jest konkretne, nie schodzi poniżej 13%. W większości w okolicach 15%, maks 18%. Kadencja 40 rpm, prędkość poniżej 10 km/h (dochodząca do 6 km/h). To wszystko przez 1.1 km...
Ufff, udało się. Tyle, że na górze bylem cały mokry - łącznie z rękawiczkami. Jakby spod prysznica wyciągnięty. Masakra parno dziś było ;)
Podjazd na Salmopol (na 80% przez kolano) - 19:40 (nowy "personal best"). Orle od Biłej - 7:24.
Tak, aż cały przemoczony z Wilkowic do Bielska wjechałem. Następnie przez Olszówkę do Wapienicy pod Zaporę, ale w połowie drogi od parkingu do zapory znów deszcz, a raczej ulewa... Zapora zdobyta, nawrót i szybki powrót na parking na przystanek. Tam 5 min odczekania i w drogę do domu.
A po drodze wody w butach po same kostki = całkowicie przemoczone. Mokre buty to najgorsza rzecz na rowerze... (że też nie wziąłem ochraniaczy przeciwdeszczowych na buty, wrrrr)...
Łączony wpis (licznik nie wyzerowany) ze środy i czwartku. Chciałem małej pokazać "ciufcie" ale na bielskim dworcu pustki. Dwa szynobusy stały plus jeden pociąg do Żywca podjechał z opóźnieniem 15 min.
Dzień kolejny - wypad na bielskie Błonie. Oli uwielbia tamtejsze zjeżdżalnie.
Wracając postanowiliśmy któregoś dnia zdobyć je z drugiej strony. Jesienią Kuba rzucił, że przy okazji można by objechać Babią Górę. Ja dodałem, że skoro będziemy tak blisko, to może zahaczymy o Zakopane. Ot i tak zrodził się plan na wyprawę życia (jak na razie) ;)
Start z Bielska o 6:00 nie był problemem, od miesiąca co niedzielę o tej godzinie kręcimy szosowo m.in. z Pawłem.
Główna zbiórka zarządzona była w Żywcu o 7:00. Dojechaliśmy z Bielska szybko DK69 - 40 min i średnia ponad 29km/h :)
Po 7 ruszamy w dużej grupie do Korbielowa. Po nieco ponad godzinie jazdy przekraczamy granicę. Cel Namiestowo i dalej do Chochołowa. Po drodze z Kubą i Sebastianem, który jedzie nieco wolniej, ale mając za cel przejechanie 500km tego dnia(!) zostajemy nieco w tyle. Okazuje się, że reszta pojechała przez most w Namiestowie, a my prosto. Dopiero na końcu zbiornika(jeziora?) okazuje się, że nieco się rozjechaliśmy. Szybko wracamy, ale ekipa nie czeka na nas, Paweł ciśnie do przodu, co powoduje rwanie peletonu...
W końcu się spotykamy i ruszamy razem, ale nie na krótko. Znów tempo za szybkie dla niektórych. Zabieram się z pierwszą grupą, ale na hopkach przed Chochołowem odpadam (nienawidzę hopek, najgorsze co może być!). Do Polski wjeżdżam sam. Nie wiem jak daleko za i jak daleko przed grupami. Telefon nie może wyszukać sieci, słowacka coś nie łączy. Lipa. Ale niebawem zza górki wyskakują Kuba (k4r3l) i spółka. Z nimi kontynuuję jazdę. W Chochołowie przy sklepie robimy nieco dłuższy postój. Uzupełniamy picie, jemy słodkości, podziwiamy owieczki i dalej zasuwamy do Zakopanego.
W Zakopanem pod Krupówkami jemy obiad. Jak się okazało, nie siadł memu żołądkowi za dobrze. Albo kapusta kiszona + cola + upał to zły pomysł, albo obiad był kategorii C. Po obiedzie ruszamy w stronę Hali Szymoszkowej i tam wyjeżdżamy na Gubałówkę. Podjazd katorga! Upał, słońce świeci na max, pot się leje a my jedziemy 16% przez ponad 1 km. Mało się nie przegrzałem, bo już miałem gęsią skórkę na rękach... Na Gubałówce masakra, makabra, szok. Ludzi tyle co na krakowskim rynku x10 chyba. Ot "byłem w górach" ;)
Następnym celem wyprawy jest Ząb, na szczęście tylko zjeżdżamy. Jest bardzo stromo, ale Kuba (jakubiszon) ostrzega przed ostatnim zakrętem. Zatem jadę bardzo wyczulony. Na końcu stawki. I tak nie lubię szybko zasuwać na zjazdach ;)
Po zjedzie peleton ewidentnie się rwie. Jako że trójka z Bielska pojechała z przodu, postanawiam ich gonić, żeby nie zostać samotnym Bielszczaninem w drugiej grupie. Głupio to wyszło, ale musiałem tak zrobić :/
Jakoś docieramy do Czarnego Dunajca. To w tych okolicach zaczynam odczuwać obiadowy problem. Mam wzdęcie jakieś takie wielkie, że wyglądam jak kobieta w 6 m-cu ciąży ;) Jedzie się okropnie ciężko...
W Jabłonce wpada 200km. Lekki kryzys psychiczny, spowodowany niestrawnością, trwa może ze 2km. Dalej jakoś jadę.
Krowiarki pokonujemy względnie lekko, podjazd jak od Zawoi - nie robi wrażenia. No może poza tym, że najazd długi...
W Zawoi robimy przerwę w sklepie i później na stacji benzynowej w celu skorzystania wc ;) (niestety problemy rozwiązane połowicznie i dopiero krople w domu pomogły).
Przysłop ciągnie się strasznie. Nie jest ciężki to podjazd, ale dziurawa droga robi swoje. Na szczęście 1,5 km jakoś pokonujemy i później mamy już niemal z górki. Postanawiamy jechać przez Ślemien, ale Piasek po raz kolejny tak ciśnie, że mija znak :P Tym samym jedziemy całą drogę do Żywca DW946.
Stamtąd do Tresnej i Międzybrodzia. Przegibek to masochistyczna wisienka na torcie. 16:38 mówi samo za siebie. Na oparach jadę, bo co wypiję/zjem to mi niedobrze. Na szczęście pozostaje już doskonale znany mi zjazd do Straconki i ostatnie 10km pokonuję już z myślą o gorącej kąpieli ;)
Ogólnie wypad SUPER. Niesamowity. Epicki.
Dzięki chłopaki! Mam nadzieję, że niebawem znów będzie dane nam razem pokręcić.
Kolejna super szosowa niedziela w super towarzystwie :-)
Trasa: Przegibek, Kocierz, Targanice, Przegibek
Czasy: # Przegibek 13:24 # Kocierz 14:36 (od tabliczki Kocierz do ośrodka) # Przegibek 13:09
PS w Targanicach licznik Garmin zanotował moment z 26% nachyleniem, prędkość 3km, rowerz trzeszczał jak stara łajba na szotormie 12 w skali Beauforta :D