I znów, pobijając czas przejazdu - nowy rekord z domu (tam i z powrotem) 2:09:18 - jechałem bez ciśnienia. Miał być, chyba, ostatni wypad w tym roku. Niestety, prognozy na koniec przyszłego tygodnia mówią nawet o deszczu ze śniegiem...
Jechało się super. Ocieplacze na buty spd w końcu pozwoliły utrzymać odpowiednią temperaturę stóp, a jak wyjeżdżałem z domu było ok 10 stopni. Sam wjazd na przełęcz lekko mnie zgrzał, w końcu trzeba pokręcić sporo pod górę. Dobrze, że w plecaku miałem wiatrówkę, bo bym zamarzł chyba na zjeździe ;) Wracając miałem cały czas wiatr w twarz (do ronda w Buczkowicach), więc prędkości na tym odcinku ledwo utrzymywała się w okolicach 35km/h (a tam przeważnie jeżdżę grubo ponad 40km/h).
Czas wjazdu na Salmopol: - z domu: 1:23h - od ronda w Buczkowicach: 0:50h
Wczoraj wymyśliłem, że muszę jeszcze raz w tym sezonie wjechać na Magurkę. To, jak zapewne niektórzy już wiedzą, mój "topowy" uphill beskidzki ;)
Wyjechałem po pracy, przed godz. 16. O dziwo ruch raczej mały, a temperatura 17 st. pozwoliła na ubiór niemal letni - krótki rękaw + rękawki. Zdało zadanie w 100%, na podjeździe jechałem z suniętymi rękawkami, a i tak się zgrzałem nieźle, bo.....(!)
Jadąc w Wilkowicach od ul. Żywieckiej (w każdym razie krajowej 69.) widziałem bikera przede mną. Jechał jakieś 100m. Dystans zmniejszył się do jakiś 20m przy przystanku, skąd odbijamy na Magurkę. Niestety musiałem stanąć na pół minutki, wysmarkać nos i straciłem coś koło 50m do tego kolarza (myślę). Odjechał tak, że na pierwszych zakrętach ledwo go widziałem. Po 2km, dystans chyba zmniejszył się do jakiś 50m. Po wyjechaniu zza zakrętów już go miałem w zasięgu oka. Ale też sił trochę brakowało, chociaż jak nigdy wjeżdżałem z prędkością na liczniku niemal cały czas na poziomie 7-8 km/h.
Pomyślałem, że go nie dogonię. Cóż, pierwsza osoba, która jedzie szybciej ode mnie (od chyba 3-4 m-cy). No i niemal się z tym pogodziłem....
Ale jak byłem coraz bliżej, i widziałem, że zostało jakieś 1000m do szczytu - przycisnąłem. A raczej mój mózg posłał sam sygnał do nóg - "nie obijać się" :D I po jakiś 500m byłem z 20m za owym bikerem. To co się później stało - przypomniało mi tegoroczną Vueltę, i ostatni podjazd touru, gdzie Włoch Vincenzo Nibali niemal przegrał wyścig (wirtualnie momentami był przegranym). Ale przed samą metą dojechał Ezequiela Mosquerę.
Tyle, że Włoch nie wyprzedził Hiszpana. A ja tak, na ostatnich 100m podjazdu. Coś pięknego! Będę już zawsze wspominał ten podjazd i to co osiągnąłem. To było niesamowite, a emocje o niebo leprze niż oglądanie zawodowców na Eurosporcie ;)
PS pozdrawiam wszystkich wytrwałych, którzy doczytali do końca ten długi wpis ;)
Przed obiadem rodzinnie - spacer na Kozią, a po obiedzie już na dwóch kółkach ;) Jechało się dziś ciężko - spacer trochę wymęczył, ot nogi nie przyzwyczajone do takich wycieczek. Było ciężko, ale ogólnie super samopoczucie, chociaż chłód już był bardzo mocno odczuwalny - niby 13 st. na termometrze, ale w górach chyba z 7 było.
W końcu udało się zaliczyć Błatnią. Już rok temu planowałem, ale złamanie ręki wykluczyło ten podjazd. A w tym sezonie jakoś bardzo szosowo jeździłem i dopiero teraz się udało.
Rano umówiliśmy się na wspólny wypad z kolegą mhylinski.
Najpierw podjazd na Dębowiec (686 m n.p.m.), później czerwonym na Szyndzielnię (1028 m n.p.m.). Nie było problemów, ale zrobiliśmy kilka przerw w trakcie podjazdu.
Na jednym postoju jakiś(aś?) rowerzysta nas minął. Gdy ruszyliśmy dalej, dałem się ponieść emocjom i rzuciłem się w pogoń. Udało się nadrobić jakieś 150m straty na ok kilometrze i tuż przed polaną dojechałem owego bikera.
Najpierw na Klimczok (1117 m n.p.m.) szlakiem żółtym. Sam podjazd w miarę ok, ostatnia hopka podprowadziliśmy rowery - za dużo kamieni więc nie było sensu ani ryzykować, ani się wyżyłować.
W końcu dojechaliśmy do celu - Błatnia (917 m n.p.m.). Po drodze chyba 2 razy rower sprowadzałem na krótkich odcinkach, jednak brakuje trochę "objechania" w terenie i panika robi swoje (hamowanie = prawie pewna wywrotka, ale jakoś zawsze to bierze górę nad "niehamowaniem" i jazdą przed siebie).
Z Błatniej zjechaliśmy (znów) żółtym szlakiem. Do Jaworza. A stamtąd powrót to już doskonale znana mi droga.
Ogólnie wypad super. Techniki zjazdowej czasami brak, ale za to na podjazdach nadrabiam. Na pewno kiedyś powrócę na tą trasę - jest bajecznie piękna (widoki) i umiarkowanie trudna (no może poza kilkoma zjazdami).
Jechało się lepiej niż we wtorek, lepiej niż w środę (pętla nad Dol. Wapienicy). Podjazd dziś nie stanowił problemu. Natomiast zjazd - niemal bajka. Oczywiście po największych kamieniach powoli, ale gdzie się dało, targałem i 40km/h. A przez Cygański Las niemal cały czas 35km/h :D Temperatura po południu 20C.
To taki przedsmak przed jutrem. A jutro będzie "grubo", jak mawia jeden znajomy. Planujemy z kolegą wypad w iście MTB stylu. Podjazd na Szyndzielnię i później przez Trzy Kopce w stronę Błatniej. Ja będę nalegał jeszcze na Klimczok ;)
PS te 3000 km to nie w tym roku. To 3000km przejechane na moim rowerze od zeszłego sezonu. Chciałem zrobić pamiątkowe zdjęcie, ale zapomniałem. Następna okazja będzie za 988km :P
Rano do pracy, ul. Karpacką + Karbową. (temp rano 10 st). Jechało się OK.
Po pracy z kolegą na Dębowiec a później zjazd do zapory i zrobienie pełnej pętli nad Doliną Wapienicy. Temp w góach 14 st, w mieście 16. Jechało się super. Chyba przekonałem się do mtb ;)
Rano do pracy, nieco ponad 4km i ok 100m przewyższenia ;) Temp 9 stopni, jechało się super, ciepło bo pod górkę.
Po pracy wybrałem się w teren. Trafiło na Kozią Górę (jutro planowane kolejna wycieczka krajoznawcza). Był to trzeci wyjazd w tym roku. Pierwszy bez podpórki (od zawsze) i pierwszy dojechany na sam szczyt, a nie tylko do schroniska na Stefance.
Jako że jesień pełną gębą - i proszę się nie spierać - wybrałem się na pierwszą posezonową wycieczkę. A raczej takie kręcenie tu i tam, bo wyszedłem o 18:30 (było 15 stopni) a wróciłem przed 20 (ciemno i 13 stopni).
Jeździło się super. Dystans taki sobie, średnia typowo posezonowa - po ostatniej jeździe (chyba za ostro cisnąłem w stosunku do temperatury) się przeziębiłem. Teraz już ok, ale postanowiłem że koniec z szybką jazdą co najmniej do kwietnia/maja ;)
Trasa z dziś - kilka pagórków, w sumie bez najmniejszych problemów. Korciło żeby przycisnąć, ale wolę się oszczędzać. Ot, zdrowie najważniejsze, co nie? ;)
Planowany od kilku dni (będąc nad naszym morzem w Mielnie) wypad do Nałęża. Myślałem pojechać wcześniej, ale udało mi się "odpalić" mięśnie "rowerowe" dopiero o 19. Jakby nie było jestem mega niewyspany, po 4:20 wróciłem znad morza, podróż mimo, że żona kierowała pierwsze 300km - do Poznania - dało się we znaki (odsypiałem do 11:30). Dodatkowo o 14 ciekawie wypadło GP Belgii (Formuła 1), gdzie nasz rodzynek wywalczył najniższy stopień na pudle. Na koniec musieliśmy odwiedzić market, bo przed wyjazdem opróżniliśmy lodówkę. Tak oto zebrało się do kupy wszystko i mała wskazówka na zegarze wskazała na cyferkę 7 :D
Co do jazdy, uwzględniając ww. niekorzystne składowe, jechało się super. Średnia 25 jest jak najbardziej wygórowana, zważywszy że wychodząc na rower termometr wskazywał 14 stopni, a po powrocie jakieś 9.5. Jest to też najniższa temperatura przy jakiej kręciłem, odkąd zacząłem 4 lata temu na nowo jeździć na rowerze.
Przetestowałem w końcu błotniki - było grubo po deszczu, ale słusznie przewidziałem, że gdzieniegdzie będą kałuże. Zdały egzamin.
Przetestowałem także rękawki zakupione jakiś czas temu na allegro. Niby ocieplane, niby sprzedawco-producent pisze, że zakres 0-15 stopni. Ja jakoś nie widzę tego. Przy 10. stopniach były w sam raz - przy 0 musiałbym mieć chyba 2-3 pary ubrane na siebie :P Niemniej, zdały egzamin. Chciałem je tylko dla temperatur 10-17 stopni stosować.
Na koniec, zrobiłem eksperyment. Założyłem dwie pary skarpet rowerowych - zimowe a na nie letnie - aby się przekonać czy będzie ciepło (w samych "zimowych" przy 12 nogi marzną). Było słabo. Upewniłem się tylko w przekonaniu, że muszę zainwestować kolejną porcję gotówki na ocieplacze do butów.
Planowana od rana, albo i wczoraj. Ostatnia trasa tych wakacji (bo już jutro biorę moje dziewczyny nad morze, ot żeby mała pooddychała jodem trochę).
W każdym razie, szybko się zebrałem ok godz. 17, zaraz po powrocie do domu z badania bioderek małej (wszystko ok, więc radocha już jedna była :D).
Anyway... dojeżdżam do skrzyżowania pod Gemini i spotykam Wojtka. Szybko zdecydował, że przejedzie się ze mną. Fajnie, bo we dwójkę zawsze raźniej. I tak do Bystrej całą drogę przegadaliśmy. Później do podnóża podjazdu pod Salmopol dawaliśmy sobie zmiany i jakoś się (szybko nawet) dotoczyliśmy ;) Na podjeździe i szczycie znów przeprowadziliśmy konwersację na tematy bliższe dwóm kółkom ;)
Zjazd to (standardowo już) moja słaba strona, więc feels3 pognał, że hej. Dojechałem do niego przy wjeździe do "cywilizowanej części" Szczyrku.
Podjazd na Orle od strony Salmopolu. Asfalt cacy (funkiel nówka, jak mawiają). Długość, wg mapy 800m. Nachylenie - zobaczcie sami:
(wg mnie nie wymaga komentarza). Podjeżdżało się super - myślałem, że będzie gorzej.
Teraz kilka dni przerwy, a później trzeba będzie budować trzeci szczyt formy, bo mam nadzieję, że z Wojtkiem zabiorę się na Skrzyczne... ;)