Plan był objechać w odwrotną stronę wyjazd sprzed kilkunastu dni.
Pojechałem najpierw do Jaworza Nałęża, tam spróbowałem pojechać szybciej niż ostatnio (8:08), a życiówka to 7:20. No i na pełnym gazie wyszło dziś 6:14! (tadam!!!). I jestem pewien, że poniżej 6 min jest realne, ale musi być ciepło, bo w upale najlepiej mi się jeździ. A dziś w Jaworzu był jeszcze śnieg...
Z Jaworza przez Jasienicę i Rudzicę zajechałem do Międzyrzecza a stamtąd przez Wapienicę ul. Sobieskiego zaliczyłem podjazd na Trzy Lipki, skąd wybrałem się jeszcze na Lotnisko, co by dobić do pięćdziesiątki ;)
W drodze powrotnej, na zjeździe, pełno kałuż. A w jednej chyba była dziura, bo lekko driftnąłem, a po chwili nie dało się jechać... Oto proszę państwa pierwsza guma od 2009 roku!!! (nie, że w międzyczasie zjechałem chyba 3 opony bez dziury...)
A w Bystrej, hamuję przed przejściem dla pieszych i znów tylne koło mi pływa. Patrzę i myślę "nie no, drugi raz!"... Tym razem serwis szybszy. Okazało się, że łatka popuściła po 20 km.
A w domu, po wszystkim kolejne serwisowanie. Opona poszła do lepienia zwykłą łatką, a założyłem zapasową Kendę 1.0-1.5. Oby bez dziur przez do końca........... ;)
Nigdy dotychczas tak nie cisnąłem na podjeździe, tak jak dziś. To był ten dzień, który na długo zapamiętam :-)
Na Równicę (885 m n.p.m.) planowałem powrót tego roku jeszcze minimum jeden raz. Ostatnio jechało się strasznie (35 st. w słońcu w południe...)
Dziś wybrałem się z Pawełem, który leczył się po przebytej chorobie będąc jeszcze, hmmm mocno zaziębiony.
Nie wiem czy to było powodem (zapewnę był słabszy, chociaż jak się zarzeka: W efekcie pod Równicę wytoczyłem się chyba ze średnią 300W co jest naprawdę sporym wynikiem jak na mnie.), czy może dziś był mój dzień, ale na Równicę wjechałem co najmniej 6 min szybciej niż ostatnio (25:28).
Dzisiejszy czas podjazdu - 20:59 (od znaku Równica na końcu ul. Sanatoryjnej w Ustroniu). Od rozstaju dróg (początek bruku) - 17:47.
Niesamowite, że cały podjazd jechałem za Pawłem (może kilka razy przed nim na krótko), że jak mi odjechał - dałem radę go dojechać. Super! Jak dla mnie bomba i myślę, że to rehabilituje mój zeszłoroczny uphill na Równicę.
W efekcie na szczycie zameldowaliśmy się równo - czas mierzę na białej linii przy punkcie poboru opłat za parking.
Powrót MTB. Jak to Paweł, ciągnie w teren, a jak jakoś co roku jesienią kuszę się na mtb w naszych Beskidach. Z Równicy zjechaliśmy szlakiem pod Orłową (nawet przyjemnie - tylko raz wymiękłem na kamieniach) i stamtąd szutrową drogą do Brennej. Tu zrobiliśmy krótki pit-stop na kawę i dalej przez Jaworze, lotnisko w Aleksandrowicach do Bielska, na os. Karpackie ;)
PS tym samym, dziś wykonałem zamierzony kilometraż na ten sezon - 2500 w nogach, aż miło. Teraz trzeba będzie "dobić" do 3000 km (albo i więcej) ;)
Nie tylko górami człowiek żyje. Trzeba czasami pokręcić po płaskim. Pokazał to Andy Schleck na Tour de France 2011, gdzie sromotnie przegrał wyścig na ostatniej, decydującej, czasówce. W górach był dobry, mocny, atakował. Na płaskim stracił 2:38 min (a miał na starcie przewagę 57. sekund). Zatem...
Zaraz po pracy pojechałem do Goczałkowic, a później standardowo do Strumienia przez Wisły - najpierw Wielką, a później Małą. Skracając nieco trasę i omijając Pszczynę, gdzie (a) ciężko wbić się na główną drogę, (b) wzdłuż tej drogi idzie ścieżka rowerowa szerokości tylko 1m z latarniami pośrodku (o ile dobrze pamiętam ;)
W Strumieniu na mostku, tradycyjnie już strefę bufetu urządziłem, a że miałem tylko Snickersa, to szybko pojechałem dalej.
W Rudzicy droga dalej zamknięta, więc dziś dla odmiany pojechałem w kierunku Bronowa. Nie przypuszczałem, że droga będzie tak fatalna. Niemal jak na Paris-Roubaix - dziura na dziurze, czyli niemal jak po bruku ;)
Powrót przez Wapienicę, a w Bielsku już pognałem resztką sił ul. Cieszyńską, która po godz. 19 nie była już bardzo ruchliwa.
Ogólnie wszystko super, ale znów na ostatnich 10 km, coś od 55km, sił brakowało. Wyżyłowałem się wcześniej, a do tego miałem tylko 1l picia! Normalnie wypiłbym z 2 - 2.5l. I efekt odwodnienia dał o sobie znać w postaci spadku wydolności. Niestety.
Wypad miał być nieco inny. Miała być Kubalonka od strony Wisły, ale też z Salmopolem (934 m n.p.m.), tudzież Kubalonka od Istebnej. No ale rano pogoda była niepewna, a do tego pociecha coś lewą nogą wstała i zamiast wyjść o 9 wyszedłem dopiero przed 10. A to już mocno ograniczyło pole manewru (chiałem być w domu na 13). Udało się.
Jechało się super, niepotrzebnie tylko brałem plecak i kurtkę p/deszczową, bo deszczu jak na lekarstwo, a z plecakiem nie lubię jeździć.
Podjazdy może nie rewelacyjnie szły, ale od czwartku cały czas czuję nogi. Poza tym całe podjazdy po raz pierwszy na średniej tarczy pokonałem. Więc jest z czego się cieszyć. A na deser, tętno na podjazdach praktycznie nie przekraczało 170, co jest swego rodzaju ewenementem u mnie ;)
Czas z Buczkowic 48:12 (od wyciągu 21:58) Czas od skoczni w Malince 40:32
Tym razem pojechałem od końca poprzednią trasę - a więc najpierw pagórkowo by skończyć na dwóch podjazdach z przewyższeniem około 800m w sumie.
Jechało się ekstra i nawet zdążyłem wyrobić się zanim całkiem ciemno było. Podjazd na Przegibek co prawda w ciemnościach (góry zasłaniały już słońce).
Na Żar i Przegibek wjeżdżałem ze średniej tarczy. W obu przypadkach w 100% podjazd pokonany na tarczy 32 zębatej. Skutkowało to straszną mordęgą pod Przegibek, co widać na czasie podjazdu (ponad 29 minut!!! z Międzybrodzia) i do tego zostałem tak wyprzedzony przez jakiegoś małolata, że mi się odechciało.... ;)
Plan w piątek był taki - pojedziemy z Pawłem do Czech na Javorovy. Niestety wieczorem okazało się, że muszę być w domu na 14, więc trasa ponad 100km nie wchodziła w grę, a kolega nie szedł na ustępstwa... więc pozostało samotne kręcenie.
Wybrałem się na Żar, na którym nie byłem od kwietnia.
Trasa tam wiodła przez Przełęcz Przegibek, jeden z fajniejszych podjazdów, chociaż nie wymagający. Na szczycie nieco kropiło, ale w Międzybrodziu już na szczęście nie. Podjazd na Żar, nie jest jakiś trudny - co prawda w trzech (lub czterech) miejscach przekracza nachylenie 10%, niemniej jedzie się przyjemnie. Przypomniało mi się jak pierwszy raz wjeżdżałem na tą górę w połowie lat 90. I pamiętam, że wtedy jechałem zakosami, no ale jechałem z Oświęcimia (ok 45km dojazdu), gdzie w okolicy gór jak na lekarstwo.
Wróciłem dawno nie odwiedzaną trasą przez Tresną, Bierną, Łodygowice i Wilkowice. Zapomniałem, jak ten odcinek potrafi zmęczyć ;) W Wilkowicach pod samo podnóże Magurki jechało się już naprawdę ciężko... Na szczęście do Bystrej niemal cały czas jest z górki, więc nieco nogi odpoczęły.
Wczoraj jechało się dobrze, chociaż noga strasznie ciężka. Brakuje roweru ostatnio, ale w sierpniu ma być ładnie, to coś się jeszcze pokręci ;)
PS urodzinowy, bo od wczoraj muszę kolejny jeden punkt odjąć z wartości HRmax ;)
Salmopol + Magurka, czyli dwa rekordowe czasy podjazdów ;)
Jakoś ostatnio z daro908 na przemian jeździmy to na Salmopol, to na Magurkę. Postanowiłem machnąć oba podjazdy na raz ;)
1. Przełęcz Salmopolska (934 m n.p.m.). I życiowy czas podjazdu, chociaż mogło być lepiej bo w centrum Szczyrku musiałem między autami "tańczyć". Anyway.... czas podjazdu z ronda w Buczkowicach 47:14, a od wyciągu 20:14. Jest ok, ale jakby było z kim jechać na zmiany, to myślę, że można by spokojnie urwać jeszcze ze 2-3 minuty ;)
2. Po Salmopolu, gdzie sam podjazd końcowy jest raczej lekki, a 27.minutowy dojazd męczy, wybrałem się na kolejne w tym tygodniu zdobywanie Magurki (909 m n.p.m.) Trochę namieszałem ze stoperem, więc doliczam 1 min do czasu zmierzonego, a pewnie byłoby trzeba jedynie jakieś 45 sekund. No nic, za gapiostwo się płaci ;) Czas podjazdu od początku do końca asfaltu - 26:31 + 1 min - czyli 27:31. To chyba bije mój rekordowy czas o jakąś minutę ;)
Jako że z Magurki nic nie wyszło, skorzystałem z zaproszenia Pawła (aka Piaseq) do wspólnego kręcenia w ramach "Trening popołudniowy 4" grupy bbRiderZ (do której de facto zostałem także zaproszony :)
Pojechaliśmy najpierw na Trzy Lipki, podjazd który wg niektórych osób jest ciężki. Ja nawet nie zauważyłem jakoś strasznej trudności ;) Później polami i wioskami, mocno interwałowa (same pagórki) trasa doprowadziła nas do Zapory w Goczałkowicach.
Powrót bardzo mocny i szybki miejscami, bo już miałem obsuwę około godziny (a nienawidzę być: 1. spóźniony, 2. niesłowny...). No i stało się kolega Paweł, mimo że jechał z córką w foteliku, czyli obciążeniem (jak sam mówił) ok 20 kg, urwał mnie 2 razy. Przy czym za drugim razem na ogromną odległość bo ok 200-250m. Daje do myślenia (i sprowadza na ziemię) zwłaszcza, że tą ucieczkę poprzedził krótki, ale strony (10%) podjazd w Mazańcowicach.